OGŁOSZENIE!

Z POWODU PRAC REMONTOWYCH NA DC MULTIVERSE NIEKTÓRE LINKI ODNOSZĄCE DO RECENZJI KOMIKSÓW VERTIGO NIE DZIAŁAJĄ! BĘDĘ JE UZUPEŁNIAŁ W MIARĘ POSTĘPU PRAC NAD SERWISEM.

środa, 23 lutego 2011

Chwila spokoju

Ostatnio nic nie pisałem, czarna dziura wchłonęła także i mnie, aczkolwiek powoli się z niej wygrzebuję. Nie ma właściwie żadnych powodów by pisać tego posta, lecz i tak go napiszę.

Otóż tutaj: http://digitalcomicmuseum.com można ściągać legalnie różne komiksy z czasów Golden Age. Są tu tylko tytuły, do których wygasły prawa autorskie, lecz można znaleźć tu perełki. Od czasu do czasu omówię coś z tych wydawnictw, adres pojawi się z prawej strony tego blogu już niedługo.

A skoro już coś piszę, to powiem, co będzie dalej.

Prócz złoto-wiekowych komiksów, na pierwszy plan dwa Morrisony: Kill Your Boyfriend oraz The Mystery Play, a następnie powrót do Black Hole. W międzyczasie zamierzam też po kolei omówić komiksy z Marvela poczynając od 1. nru Fantastic Four. Mam zamiar pisać tego typu posty wzorem Avalon Pulse. Dzięki temu równowaga między mainstreamem, a czymś (w zamierzeniu) ambitniejszym powinna być zachowana.

poniedziałek, 21 lutego 2011

Avalon Pulse #183 + suplement

Kolejny tydzień podzielony jest na Avalon, gdzie omówiłem te lepsze, a nawet, można napisać, świetne pozycje oraz blog, gdzie pojawiły się te gorsze.

Avalon Pulse #183 tutaj: http://www.marvelcomics.pl/index.php?cmd=showPub&pub=757

W nim moje słowa o:
Amazing Spider-Man #654.1
S.H.I.E.L.D. vol. 2 #6
Thunderbolts #153
Uncanny X-Force #5

Mój pseudonim to Mr. M.









Niestety, z powodu braku czasu nie zdążyłem z kilkoma innymi opiniami, co nadrabiam tutaj.


Daredevil Reborn #2

Poprzedni nr miał przyjemny spaghetti westernowy nastrój, który tutaj utrzymuje się tylko na początku historii, później jest mniej klimatycznie, jak i mniej logicznie. O ile nr 1. uznaję za dobry, to ten jest po prostu średni.

Silver Surfer #1

Silver Surfer powraca w solowym tytule, który zaczyna się tam, gdzie dla Surfera i Galactusa skończyła cię Chaos War. Początek jest nieco wydumany, rozterki protagonisty komiksu niezajmujące i nachalne, a fabuła przewidywalna. Na szczęście pod koniec akcja rusza pełną parą, a pojawienie się High Evolutionary wypada wyśmienicie, co w połączeniu z udanym zakończeniem, każe z nadzieją oczekiwać przyszłego nru.

Spider-Girl #4

Azaceta rysuje, więc jest jest brzydko wizualnie, co od razu obniża przyjemność z lektury. Zawiązanie fabuły pretekstowe i nieco infantylne. Sam nr zaś składa się z przeplatanych scen rozmów Any'i z przyjaciółkami, które są niezajmujące, i obijania drobnych bandziorów, którzy są nieciekawi. Ana Kravinoff prowadzi polowanie, ale, po pierwsze, tak jak wszyscy nie pamięta, że Spider-Girl używa twittera (ten pomysł strasznie okalecza logicznie tę serię), a na koniec wpada w pułapkę pajęczej dziewczyny. Wszystko wypada niezbyt ciekawie, do tej pory najgorszy nr. Oby było lepiej.

Wolverine Vol 4 #6 

Po przerwie na .1, okazuje się, że nry 5. i 6. stoją obok siebie opowiadając o jednym wątku. Wolverine jest opętany, X-Men irytują, Hellstorm i Ghost Ridery nie nie mogą zdziałać, a rysunki przedstawiające demoniczne postaci są brzydkie. Komiks wypada słabo, ratuje go kilka scen, lecz jest to za mało by uznać go za ciekawy.

czwartek, 17 lutego 2011

The Filth #1-13 (Vertigo) - recenzja

I.  oni kontra my

Ale tu brudno. Wręcz plugawo.

Cały brud z tylnych części świadomości wypływa na karty maxiserii Granta Morrisona, gdy zwykły miłośnik kotów i pornografii okazuje się być uśpionym agentem tajnej organizacji, zajmującej się zwalczaniem brudu i plugastwa tego świata.

II. doskonała ofiara

Dalej nie posprzątane.

Anty-persony, psychosobowości wylewające się nosem, świat w kupce śmieci, szympansi snajper-komunista, psychodeliczne stroje, czarna sperma o specjalnych właściwościach. Czasem też zalatuje Cronenbergiem, tym starszym, z czasów Nagiego lunchu czy Videodrome. Morrison nie oszczędza umysłu, tak swojego, jak i czytelnika. Jest tu wszystko, czego można od niego oczekiwać. Jest surrealistycznie, absurdalnie, groteskowo, niesmacznie, anarchistycznie, schizofrenicznie i metafizycznie naraz. I biologicznie.

 
III. struktury i ultrastruktury

Coś tu się rozkłada.

Rozkłada się świat. Zalewany kolejnymi tonami odpadków. Plugawych odpadków. Choroby, zboczenia, śmieci, żądze, niskie pobudki i wysokie sterty nieczystości. Dłoń się jednak tym zajmie, a z nimi ich najlepszy agent, który sam nie wie czy naprawdę jest ich agentem. A może jest czymś zgoła innym. Być też może, że jest wszystkim, czym wydaje mu się, że jest naraz.

 
IV. gówno się zdarza

Proces gnilny.

Łatwo dopatrzeć się w tej otchłani zdziwaczałych plugawości myśli przewodniej. Ktoś musi sprzątać nasz brud, brud, który narasta i narasta. Którego niedługo, być może, nie będzie dało się uprzątnąć. Potrzeba wzmocnienia systemu odpornościowego człowieczeństwa, społeczności, świata, każdego z nas. Nawet najmniejszy odruch dobrej woli może zatrzymać proces gnilny.

 
V. pornomancer

To skoro jest tak obrzydliwie, może masz ochotę na seks?

Morrison nie szczędzi też erotyki i odniesień do pornografii, trudno jednak mówić o jakichkolwiek próbach stymulowania czytelnika. Porozrzucane pisma, oskarżenia o pedofilię, latająca sperma – to tylko kolejny element świata brudu. Wypełza i przejmuje kontrolę.

 
VI. świat andersa klimakksa

Antypersona zerżnie Cię od tyłu!

Wynikiem czego jest to komiks dość agresywny wizualnie i fabularnie. W dodatku jest również intensywny, a bohaterów nie zawsze można lubić. Trudno się też z nimi utożsamiać. Nie żeby nikt nie oglądał pornograficznych filmów ze swoim kotem, lecz wejście w świat Morrisona niesie ze sobą doznania zbyt niestabilnej psychiki postaci.


 
VII. demokracja zero

To kto jest kim, i czy na pewno?

Również nie ma pewności czy to, co widzi główny bohater istnieje. Można przyjąć dwie interpretacje tej kwestii i obie są zupełnie uzasadnione. Wszystko może być prawdą, wszystko może być omamem chorego umysłu. Wszystko może być wszystkim lub niczym, albo wszystkim i niczym jednocześnie.

 
VIII. pie#%!yć policję

Czy aby nie topimy się we własnych odchodach?

Ale pisząc te słowa, chyba za daleko się zapędzam. Mam wrażenie, że cały komiks nieco przeceniam. W gruncie rzecz, odkładając wszystko na bok, mamy tutaj specyficzną historię o śmietnisku tego świata, ważności jego sprzątania, która zawiera w sobie podwójny świat związany z głównym bohaterem. Wczytując się w opowieść nie da się nie zauważyć, że jest to ostatecznie dość prosta historia, opowiedziana w przesadnym, psychodelicznym stylu, który zmusza nas do kontestowania własnych przyzwyczajeń. Tak treścią, jak i formą.

 
IX. wewnątrz dłoni

A może by ruszyć ten brud z miejsca?

Morrison chciał (chce?) by na podstawie komiksu powstał film. Bruce Willis i Mickey Rourke mieliby dostać główne role. Niestety nie udało się chęci owych zrealizować, a szkoda. Taka wizja zasługuje na proliferację.

 
X. bóg stworzony przez człowieka

Na koniec powiem, że jestem fanem The Filth i lekturę tego komiksu bardzo sobie cenię. Nie jest to kamień milowy tego medium, lecz jest to chyba najlepsze dzieło Granta Morrisona. Jak i zakończenie trylogii: Flex Mentallo, The Invisibles, The Filth. Godne zwieńczenie całości.

 
XI. bardzo angielskie załamanie nerwowe
 
„Zmienna i niepewna natura bardo stawania się, może być również źródłem wielu możliwości uwolnienia się,  podatność umysłu w bardo może stać się naszą przewagą. Wszystko, co musimy zrobić to zapamiętać nasze instrukcje; wszystko, czego trzeba, to jedna pozytywna myśl skacząca w nasz umysł... wtedy sama ona może nas uwolnić.”

Sogyal Rinpoche – Tybetańska księga życia i umierania.

„Jest to sekret zmiennej substancji, która spada z najwyższego miejsca do najciemniejszych otchłani, gdzie oczekuje wyzwolenia. Lecz nikt nie wskoczy w te otchłanie by, przez swą własną transformację w ciemności i przez udrękę ognia, uratować swego króla. Nie mogą usłyszeć głosu króla i myślą, że jest to chaotyczny ryk destrukcji. Morze (mare nostrum) alchemików jest ich własną ciemnością, nieświadomością. Na swój sposób Epiphnus właściwie zinterpretował „tarapaty głębokości” jako „materię zrodzoną z umysłu, czarne refleksje i błotniste myśli grzechu...”

C. S. Jung – Studia alchemiczne.

„Chciałbym być kimś innym i nie wiedzieć gdzie byłem...”

Noel Gallagher – Shakermaker.

 
XII. schizotyp

„Dzieci muszą być czasem chore. W ten sposób budują system obronny... W ten sposób budują siłę. Zbyt mocnio faszerowane lekami, zbyt mocno chronione, sztucznie wychowane amerykańskie dzieci są jednymi z najbardziej chorych, alergicznych, astmatycznych, cierpiących na nadwagę dzieci w cywilizowanym świecie. Jest w porządku, jeśli raz na jakiś czas zachorujesz; daje to ciału szansę na użycie własnych mechanizmów obronnych, jak gorączka, stan zapalny, kaszel i katar. Te symptomy nie są chorobą. Są tylko znakami, że ciało próbuje skutecznie odzyskać swoją równowagę. Atak na te symptomy jest walką z samym ciałem, przez co trudniej powraca się do stanu normalnego zdrowia. Ciało, któremu pozwoli się leczyć samemu będzie bardziej prężne, bardziej ODPORNE w przyszłości. To jest rodzaj oporu, który chcemy.

To, co nazywamy chorobą jest bardzo często sposobem Natury na pozbycie się trucizn ciała.”

Tim O’Shea

 
XIII. oni kontra my

Filth - brudy; brud; plugastwo; ohyda

1. Cuchnący lub odrażający brud; odpadki.
2. Ekstremalna fizyczna lub moralna nieczystość; zanieczyszczenie.
3. Wulgarność i obsceniczność, też w języku.
4. Slangowe określenie policji.

Scenariusz: Grant Morrison
Ilustracje: Chris Weston
Tusz: Gary Erskine
08.2002-10.2003

środa, 16 lutego 2011

Atomic War! #1 (Ace Comics) - recenzja


Witam w Złotym Wieku komiksów.

Od czasu do czasu będę przedstawiał złoto-wiekowe komiksy, które przyciągnęły moje spojrzenie w jakiś nieokreślony sposób.

Na początek Atomic War! #1 z listopada 1952 roku.

Pierwsza historia w nim zawarta nosi tytuł Podstępny atak i opowiada o przebiegłym planie Sowietów, którzy udając pokojowe nastawienie przez kilka lat osłabiają czujność USA, tylko po to, by w odpowiednim momencie zrzucić na Amerykę bomby atomowe.

Komiks jest otwarcie proamerykański i antykomunistyczny, wystarczy spojrzeć na napis na okładce: Tylko silna Ameryka może zapobiec wojnie atomowej! USA, mimo stracenia wielu miast (Chicago, Detroit, z powierzchni Ziemi znika też Manhattan) i milionów obywateli są nadal jedyną siłą zdolną zaprowadzić porządek w III Wojnie Światowej. Amerykanie prezentują tutaj siebie jako naród skrajnie odważny (żołnierze, robotnicy), zdolny do poświęceń (finalny lot pilota myśliwca) i jedyny, który potrafi zrobić coś dobrego w trakcie wojny. Egocentryzm amerykański wylewa się tutaj z każdej strony, lecz nie jest to nic, czego byśmy przez wiele dziesiątek już lat nie uświadczali. Irytujący jednak staje się na sam koniec historii, gdy poziom patosu osiąga wręcz gargantuiczne rozmiary.

Jest to też komiks swoich czasów. Widmo ataku nuklearnego i strach przed tą bronią sięgają tu apogeum. Przed tak ogromnym zagrożeniem, jakim niewątpliwie jest atak bombowy wroga, należy się zmobilizować, wzmocnić naród, pomagać sobie nawzajem. Komiks spełnia więc, jak wiele komiksów (filmów, książek etc.) z tamtych (i nie tylko tamtych) czasów zadanie propagandowe i nie można mieć mu tego za do końca złe. Jest to też również komiks wykonany z dużym wyczuciem, który po prostu dobrze się czyta. Nawet tak mało wyeksponowane postaci, jak bohaterowie tej historii, mają w sobie na tyle duży ładunek emocjonalny, że natychmiast wczuwamy się w opowieść i tragizm w niej zawarty. W dodatku, nie ma wielu komiksów, w których możemy przez 5 stron oglądać wynik działania broni jądrowej na Stany Zjednoczone. Tym lepszy, że narysowany ze sporym realizmem i nie odstępujący od wielu późniejszych ilustracji komiksowych.

Naprawdę warto zaznajomić się z tą perełką ze Złotego Wieku.

Oprócz omawianej historii pojawiają się też dwie inne oraz krótkie opowiadanie. One zostaną omówione w tym poście w niedługim czasie.

wtorek, 15 lutego 2011

Face: Beauty is Only a Scalpel Away (Vertigo) - recenzja


Poprawiona i przeredagowana wersja poniższej recenzji dostępna jest na DC Multiverse.

Face: Beauty is Only a Scalpel Away
Twarz: Piękno jest tylko o skalpel stąd

Scenariusz: Peter Milligan
Ilustracje: Duncan Fegredo
Komiks wydany w ramach Vertigo Voices w styczniu, 1995 roku.

Vertigo Voices było inicjatywą Vertigo, w której artyści mieli niemal nieograniczoną swobodę twórczą w kreowaniu one-shotów. Inicjatywa była krótkotrwała liczyła 3 komiksy, lecz w Vertigo ukazuje się dość duża ilość powieści graficznych, więc zakończenie jednej serii nie jest powodem do narzekań.

Co byłbyś/byłabyś w stanie zrobić dla stania się pięknym/piękną? Czym jest piękno? Co jest piękne? Czy kubizm jest piękny? A twarz kubistyczna? Twoja twarz?

Peter Milligan atakując nas już od pierwszej strony agresywnym obrazowaniem, przedstawia nam młodego, ambitnego i zdolnego chirurga plastycznego, który wyobraża sobie wykonywanie zabiegów przez siebie na własnej twarzy. Jego mania plastycznej chirurgii sięga dalej niż on sam jest się w stanie przyznać. Przed ślubem upiększył swoją żonę, którą namawia na kolejne operacje, na pierwszy rzut oka potrafi rozpoznać różnorakie modyfikacje wśród ludzi wokół siebie. Niestety nie obywa się bez kryzysów i problemów. Splot wydarzeń rzuca bohatera wraz z żoną na odseparowaną od świata wyspę, która należy do ekscentrycznego artysty na emeryturze i jego lokaja. Operacja plastyczna ma być wykonana na malarzu, opętanym widmem zmarłej ukochanej. Jego twarz ma stać się sztuką godną współczesnych czasów, artystą nowoczesnym ma być chirurg. Odchodząc z neoklasycystycznej chirurgii ma przejść w chirurgię kubistyczną.

Face okazuje się być nastrojowym dreszczowcem, w którym tajemnica z przeszłości, nieznane intencje bohaterów mieszają się z dyskusjami nt. sztuki i idei piękna. Nie brak zaskakujących zwrotów akcji, frustracji, paranoi i mocniejszych scen, na czele z finałem historii. Niestety Milliganowi zabrakło teoretycznego zacięcia. Dysputy o sztuce i estetyce są zaledwie otarciem się o tę niezwykle obszerne zagadnienie. Jest to największa wada komiksu, mógł on się stać świetnym zderzeniem poglądów estetycznych, rozważań nad naturą sztuki, życia etc. Jednak po wszystkim tak naprawdę pozostaje dreszczowiec, który nie do końca utrzymuje ciężar narzucony mu w połowie historii. Akcja i intryga pod koniec przejmują główną rolę i niewiele zostaje z prób definiowania poruszonych wcześniej idei.

Sama intryga zaś, abstrahując od teorii estetyki, jest zajmująca, trzyma w napięciu, może też zaskoczyć rozwiązaniem fabularnym. Jednakże ona również cierpi na podobną wadę, co rozważania estetyczne. Powolne budowanie napięcia kończy się tak naprawdę wraz z końcem dyskusji. Potem akcja nabiera rozpędu układając wszystkie części układanki, na chwilę tylko zwalniając przy fabularnych transpozycjach, dodatkowo próbując oscylować wokół agresywnego oniryzmu, do którego kontrybuują ilustracje będące mocno realistyczne, lecz równocześnie rozmazane krawędzie i nie do końca wyraźne szczegóły sprawiają lekko odrealnione wrażenie.

Ostatecznie komiks mnie jednak rozczarował. Miałem nadzieję, że w recenzji będę mógł sobie pozwolić na omawianie poruszonych idei estetycznych, na polemikę, komentarz, własne rozważania. Nic z tego. Powierzchowność dyskusji nie pozwala na wyciągnięcie zbyt daleko idących wniosków, lecz sam postawiony problem jest intrygujący. Nie chodzi o samą ideę piękna, a o chirurgów plastycznych. Czy są oni artystami? Żeby na to odpowiedzieć, trzeba się cofnąć do innego pytania. Czy zadaniem sztuki jest tworzenie piękna? Ponownie jesteśmy odesłani do innej kwestii, mianowicie do kwestii tego, czym owo piękno jest? Nie mówiąc już o pominięciu kwestii zadania (i istoty) sztuki. Używając przykładów z komiksu, w końcu o nim staram się pisać, czy kubizm jest piękny? Jeśli tak czy gdybyśmy spotkali na ulicy człowieka wyglądającego na wyciągniętego z obrazu Picassa, uznalibyśmy go za pięknego? Sądzę, że nie jest to wykluczone, trzeba jednak wejść w wyższe stopnie odczuwania sztuki, jak i poświęcania się dla niej. Akceptujemy widok na obrazie, gdy jest on tylko na płótnie, lecz tego samego nie chcemy zaakceptować w życiu. Czy wejście na kolejny poziom odczuwania i tworzenia sztuki nie zakładałoby uczynienie nią życia? Własnego ciała? Czy przez modę, stroje, makijaże, tatuaże etc. już tego nie robimy? I, co więcej, czyż chirurgia plastyczna nie została w to włączona? Nasuwa mi się w tym momencie na myśl Genesis P-Oriddge, który przez wiele lat modyfikował swoje ciało. Czy zmienił je w dzieło sztuki? Opinie są podzielone, lecz jeśli tak, to wtedy nic nie stoi na przeszkodzie by uznać chirurga plastycznego artystą, który miast rzeźbić w marmurze, rzeźbi w ludzkim ciele. Póki co chirurg jest bardziej narzędziem aniżeli świadomym swego dzieła, może w przyszłości pojawią się ludzie, którzy wykorzystają tę gałąź medycyny do świadomego przeobrażania ludzkich ciał z twory surrealistyczne, które będziemy oglądać w galeriach sztuki współczesnej. Tak naprawdę nie jest to tak odległe. Ani nie jest to temat, który by się już wielokrotnie nie pojawiał, tak w twórczości fabularnej, jak i życiu.

Komiks oczywiście na żadne pytanie nie udziela odpowiedzi. Nie wiadomo czy mógłby. Odpowiedź jest w nas i świadczy o naszym postrzeganiu życia i sztuki, a nie o samym życiu i samej sztuce. Warto się zastanowić, warto Face przeczytać, choć nie jest to lektura, zajmująca m

poniedziałek, 14 lutego 2011

Swamp Thing vol. 1 #1-13 (DC) - recenzja

Kolejna porcja z przeprowadzki. Tym razem kompletny run Lena Weina w Swamp Thing vol. 1. Jako, że nie zamierzam opisywać późniejszych nrów, to napiszę, iż po Lenie serią zajął się David Michelinie. Nie był to zbyt dobry run, Swamp Thing zamienił się w serie stand-alone'ów, nie trzymając w napięciu i zwracając się stronę akcji sci-fi z posmakiem horroru. A nie tego oczekuje się od Swampy'ego. Mam zamiar za to omówić vol. 2, jeśli czas pozwoli.

Swamp Thing #1 – listopad 1972
Śmiertelna geneza!
Scenariusz: Len Wein
Rysunki: Berni Wrightson

„Nowy koncept DC Comics!” Takim napisem wita nas pierwszy nr kultowej i klasycznej, dzięki późniejszym wydarzeniom raczej niż obecnym, serii Swamp Thing. Pierwszy nr to stuprocentowy horror, który wprowadza nas w bagnisty świat tytułowej postaci. Warto wspomnień, iż niedługo przed nią, również Marvel ruszył w bagna za sprawą swego Man-Thinga, warto dlatego, że niektórzy późniejsi artyści pracujący nad serią DC, przyznają się do czytania i wyciągania pewnych inspiracji z Man-Thinga.

Pierwsza historia zaczyna się od ustanowienia nastroju, jesteśmy w Bayou Country. Jest noc, bagna, dzikie zwierzęta, tajemnicze dźwięki, jakby z każdego kąta czaiło się coś złowrogiego. Przez ten nieprzyjazny teren przejeżdża samochód, gdy dojeżdża do drewnianego domku pośrodku bagien, naszym oczom wyłania się Swamp Thing. Tajemnicza istota czeka na tych, którzy ją zabili.

Wtedy czas cofa się przedstawiając nam jak doszło do powstania bagiennego stworzenia. Państwo Holland byli świetnymi naukowcami, którzy opracowywali środek pozwalający rosnąć roślinom na najbardziej nawet nieprzyjaznych terenach. Umieszczenie ich na bagiennym odludzi miało zapewnić im bezpieczną pracę – w posiadanie informacji nt. preparatu chcą bowiem wejść środowiska, które nie wykorzystają ich dla dobra ludzi. Naukowców pilnuje porucznik Cable, który co jakiś czas przyjeżdża w odwiedziny. Pilnują ich również, choć nieco inaczej, wynajęte zbiry. Holland odmawia z nimi współpracy, lecz dostaje czas do namysłu, gdy ten czas mija, jego praca wraz z nim samym, pod nieobecność żony, zostaje wysadzona. Holland jednak nie ginie, jego ciało zostaje pokryte wynalezionym przez małżeństwo preparatem, który pod wpływem ognia łączy się z komórkami badacza, przeistaczając go w Swamp Thinga.

Największym plusem w charakterystyce bagiennego stwora, jest fakt, że posiada on umysł Hollanda, myśli, jasno analizując sytuację, choć będący, nie ma się czemu dziwić, mocno nerwowy i bardziej impulsywny niż w czasach swego człowieczeństwa. Jednak równocześnie Swamp Thing nie mówi, jego myśli są zamknięte tylko dla niego, jest skazany na ekstremalną samotność, jego wygląd, brak możliwości porozumienia się wykluczają, niegdyś naukowca, kochającego męża, całkowicie z normalnego życia. To właśnie najbardziej porusza w pierwszym nrze serii. Samotność i niemoc potężnej istoty.

Poza tym utrzymanie wszystkiego w horrorowej tonacji, zetknięcie Swamp Thinga z przestępcami, jak i policjantem, skutecznie tworzy posępny, mroczny nastrój całości. Pochwalić należy również rysunki, które doskonale współgrają z fabułą. Są one całkowicie realistyczne, od czasu do czasu serwują kadry pod intrygującym kątem. Rysunki są przy tym bardzo szczegółowe. Nastroju jednak głównie dodaje w nich kolorystyka, która jest po prostu ciemna. Wszystkie kolory są utrzymane w swoich mniej jasnych tonacjach, a akcja dodatkowo rozgrywa się pod osłoną nocy. Brodzimy więc w przytłumionych, mrocznych, zgniłych kolorach, co idealnie wpasowuje się z fabułą.

Składa się to na naprawdę dobry nr, klasykę komiksowego horroru, komiks, który sprawia, że na przyszłe numery czeka się z niekłamaną niecierpliwością. Trzyma w napięciu, prezentuje intrygującą postać, nie razi infantylnością. Gorzej wygląda zamykający komiks kadr prezentujący zapowiedź przyszłego nru, oby seria nie poszła w kierunku groteskowych walk między magami i różnorakimi dziwacznymi stworami i utrzymała swój ponury nastrój.


Swamp Thing #2 – styczeń 1973
Człowiek, który pragnął wieczności
Scenariusz: Len Wein
Rysunki: Berni Wrightson

Stracił człowieczeństwo, rodzinę, przyszłość i życie. Zastajemy go, gdy obserwuje jak przestępcy, z którymi rozprawił się w poprzednim nrze zostają sprzątnięci przez policję, a porucznikiem Cable’m na czele. Przy okazji pojawia się retelling pierwszego nru i genezy Swamp Thinga, kiedy bohater przypomina sobie swą gorzką przeszłość.

Dalej opowieść nabiera innego nastroju niż poprzednio. Pies z podsłuchem zostaje pod opieką Cable’a, który nie jest świadom podsłuchiwania przez tajemniczego człowieka, będącego członkiem Konklawy. Również nie wiadomo czym jest owa Konklawa, jednak mocno jest zainteresowana badaniami Hollanda, jak i samym Swamp Thingiem. Bagnisty stwór tymczasem zostaje porwany przez nie-ludzi, groteskowo zdeformowane istoty. Bez przytomności zostaje przetransportowany aż do posępnego zamku na Bałkanach. W pierwszym etapie podróży, czyli przy zabraniu bohatera z bagien, akcja porwania nie uciekła całkowicie Cable’owi, który akurat przebywał nieopodal. Wiążąc Swamp Thinga z morderstwami, każe natychmiast podążyć za nim, jednak służby tracą kontakt z transportującym go samolotem nad Atlantykiem. W Europie sprawami poszukiwań zająć ma się Interpol.

Swamp Thing tymczasem trafia do Arcane’a maga-naukowca, który tworzy syntetyczne ciała, niestety wszystkie wychodzą mu niesprawne lub zdeformowane, zawsze jednak całkowicie mu oddane i, do pewnych granic, rozumne. Arcane jednak pragnie nieśmiertelności, posiada umiejętność przywrócenia Alecowi jego ludzkiej formy, przez co samemu stanie się Swamp Thingiem. Jedni odrzucają swe człowieczeństwo, podczas gdy inni tak bardzo go pragną.

Dowiadujemy się też kilku nowych informacji o naszym bohaterze, otóż zmiany jakie w nim zaszły zmieniły go w istotę roślinopodobną. Pokrywające go korzenie żyją, nie ma krwi, wchłania dwutlenek węgla, wydalając tlen, nie posiada tłuszczu, ma 89 cali wzrostu i waży 547 funtów. W dodatku Swamp Thing potrafi mówić, jednak jest to bardzo dla niego trudne, dlatego też wyrzuca z siebie jedynie pojedyncze wyrazy w stanie wyjątkowych napięć emocjonalnych, jak np. gniew.

Wątek Arcane’a zostanie zakończony w tym nrze, lecz ciekawość nie pozwala zapomnieć o Cable’u i Konklawie. Na koniec przez przechodzącym Bałkanami Swamp Thingiem rusza też inna istota, wyglądająca na zdeformowanego człowieka. Fabuła więc nadal trzyma w napięciu i prowadzi intrygujące zmiany. Dużym plusem jest zachowanie ogólnego nastroju całości, mimo wprowadzenia dziwacznych stworów, magii etc., dalej jest to horror, choć już mniej klasyczny. Mimo wszystko nie razi to absurdalnością. Pomagają w tym rysunki, w dalszym ciągu mroczne, dokładne, bardzo ładnie ilustrujące opowieść, kadry całostronicowe naprawdę zapadają w pamięć, same stwory zaś są zdeformowane pomysłowo i nie wywołują uśmiechu politowania. Kojarzyły mi się nieco z filmem Thing Johna Carpentera. Gorzej wg mnie wygląda tylko okładka.

Dodać do tego garść nowych informacji nt. bohatera i otrzymujemy udaną kontynuację serii. Co prawda muszę stwierdzić, że poprzednia część bardziej przypadła mi do gustu, jednak historia musi iść do przodu. Sądzę, że lepiej wypadłoby jednak skupienie się na relacji z Cable’m i Konklawą. Umieszczenie Thinga na Bałkanach nie wróży jednak szybkiego powrotu do tych wątków, choć poświęcenie Cable’a może wyśle go w ślad za Swampym, w Interpol może się na coś przyda.

Widać tutaj też stereotypowe postrzeganie Bałkanów w komiksie, jako krainy pełnej magii, pogańskich obrządków, zacofania etc. To, o czym swego czasu mówił Slavoj Żiżek i co wykorzystywał w swej twórczości LAIBACH. Strzeżmy się Bałkanów.

 Swamp Thing #3 – marzec 1973
Pozszywany człowiek
Scenariusz: Len Wein
Rysunki: Berni Wrightson

Przerażające, zacofane, magiczne tereny Bałkanów wciąż są groźne. Tym bardziej, że Swamp Thing wciąż krąży. Zastajemy go, gdy próbuje wykorzystać medykamenty zmarłego Arcane’a do wyleczenia siebie, jednak jego monstrualna cielesność nie pozwala mu na wykonywanie skomplikowanych eksperymentów. Rozgoryczony niszczy część laboratorium i wychodzi. Niestety nie odchodzi daleko, gdyż załamuje się pod nim podłoga. Na pomoc rusza mu tajemniczy stwór z tytułu tej historii – jeden z tych, który przeżył, jak się początkowo wydaje, eksperymenty Arcane’a. Roślinna natura Swampy'ego nie pozwala na mocny uścisk i spada on kilka(naście) pięter w dół.

Tymczasem porucznik Cable, wykorzystując kontakty w Interpolu, namierzył samolot, którym przetransportowano głównego bohatera i przyleciał na Bałkany. Wciąż jednak znajduje się pod czujnym okiem tajemniczej Konklawy. W wiosce, do której zawitał nie spotyka ludzi chętnych do pomocy, aż znajduje Abigail Arcane, siostrzenicę zmarłego, o czym jeszcze nie wie, szalonego genetyka. W tym samym czasie pozszywany człowiek niszczy resztki laboratorium w zamku. Chemikalia wybuchają, niszcząc całkowicie posępne domostwo.

Główny wątek to usilne próby zabrania, i potem utrzymania Abigail przez pozszywanego człowieka. Ani on, ani bagnisty stwór nie mogą rozruszać swoich strun głosowych, więc komunikacja między nimi jest ograniczona do minimum. A jak nie ma dobrej komunikacji, pojawia się konflikt. Tak też jest i w tym przypadku. Mimo że wszyscy mają dobre zamiary, walczą między sobą. Tym bardziej, że pozszywany człowiek powoli traci swoje człowieczeństwo.

Był on bratem Arcane’a, imieniem Gregori, a Abigail to jego córka. Z jakiegoś powodu chciał ją zabrać rząd, jednak on nie miał zamiaru na to pozwolić. Niestety podczas spaceru w lesie natrafił na minę (jedyny zgrzytający moment komiksu: antyczne pole minowe?!). Jego brat go uratował, lecz musiał go mocno pozszywać, przez co Gregori jako żywo przypomina monstrum dra Frankensteina. To z 1931 roku (i kontynuacji), więc fani Borisa Karloffa mają okazję powspominać jego najsłynniejszą rolę. A jeśli pojawia się coś frankensteinowatego, to wiadomo, że musi również podążyć za tym czymś tłum rozwścieczonych ludzi z pochodniami, który ma nieodpartą ochotę na lincz. Tak też jest i tutaj.

Całość jest dobrze skonstruowana, wszystkie wątki są zgrane, choć niestety klimat grozy z początku serii niemal całkiem się ulotnił. Teraz wszystko kieruje się w stronę fantastyki z pogranicza grozy, akcji i kryminału. Razi trochę niezdecydowana działalność Cable’a, który najpierw jest ogarnięty żądzą pochwycenia Swamp Thinga, potem, gdy ten przynosi mu zdrową Abigail, przechodzi mu, aby na koniec stwierdzić, że i tak chce go złapać. Zamiast jednak zostać na Bałkanach i go szukać wraca do Ameryki. Razem z nim zabiera się Abigail, która po stracie rodziny nie chce dłużej zostawać w wiosce. Oprócz tego zabrali pasażera na gapę, czyli głównego bohatera. Tak więc następny numer zaprowadzi nas na powrót do Ameryki. W tle budują się również relacje między porucznikiem a ponętną, białowłosą córką oszpeconego człowieka. Zobaczymy co z nich wyniknie.

Komiks zapada w pamięć głównie przez kreację zniekształconego Gregoriego i jego zachowania wobec ludzi. Niektóre kadry wyglądają naprawdę świetnie i pomagają, a nawet same kreują nastrój opowieści lepiej niż fabuła. Mam nadzieję, jednak, że kolejne przygody bagnistego stwora nie przyćmią nadto rozwoju wątku z Konklawą, który stanowi jeden z bardziej intrygujących powodów sięgania po tę serię.


Swamp Thing #4 – maj 1973
Potwór na wrzosowiskach
Scenariusz: Len Wein
Rysunki: Berni Wrightson

Odchodzimy w tym momencie od Konklawy i skupiamy się na podróży Weina przez horrorowe stwory, które stykają się z bagienną istotą. Po syntetycznych, zdeformowanych ludziach, magii i potworze a’la monstrum Frankensteina otrzymujemy stuprocentowego wilkołaka. Fabuła jest prosta: samolot, którym Cable, Abby i, na gapę, Swamp Thing wracali z Bałkan, rozbija się w okolicy staroświeckiego domostwa, jego tajemniczych mieszkańców i biegającego wilkołaka. Zanim dowiemy się, dlaczego samolot tu spadł, czy bagienny stwór może pokonać wilkołaka i co knują mieszkający we wspomnianym domostwie, zobaczymy kilka śmierci i skąpiemy się w nastroju grozy. Finał pojawia się jednak w miarę prędko i można powiedzieć, że stanowi niemal pół komiksu.

Na uwagę zasługuje świetny design wilkołaka, wykorzystanie klasycznych motywów z wilkołaczej mitologii i w miarę dobra fabuła. Jeśli zaś chodzi o długotrwałe wątki, takie jak Konklawa czy relacja Cable-Swamp Thing, to nie otrzymujemy żadnych zmian. Te kwestie pozostają póki co zamrożone.

Nr jest więc dobry, świetnie narysowany, lecz chciałbym aby macki Konklawy zaczęły być lepiej widoczne. Mam nadzieję na wielkie spiski na wysokich szczeblach i tajemnice skrywane w mrocznych zakątkach świata.


Swamp Thing #5 – sierpień 1973
Ostatnia z wiedźm Ravenwind!
Scenariusz: Len Wein
Rysunki: Berni Wrightson

Po ostatniej przygodzie nasze monstrum przebrane za marynarza ukrywa się na statku, jednak wkrótce zostaje wypatrzony przez załogę i, po krótkiej szarpaninie, musi podążać wpław. Przez morze. Fale wyrzucają go w nieznane miejsce, gdzie traci siły. Natyka się jednak na tajemniczą kobietę z małym braciszkiem, ściganą przez rozwścieczony tłum. Okazuje się, że mieszkańcy okolicznego miasteczka pod przywództwem jednonogiego mężczyzny uważają wybawicielkę Swampy’ego za wiedźmę. Niestety Monstrum traci rękę (lecz oddaje z nawiązką) i wpada do morza, a ci, którzy mu pomogli zostali pochwyceni. Jednak Swamp Thing z morza wychodzi, ręka mu odrasta i jest gotowy na odbicie swoich nowych sprzymierzeńców.

Komiks skupia się na przedstawieniu tłumów, których sposób prezentacji jasno pokazuje, że to ludzie są źli. Ludzie są ignorantami, pełnymi uprzedzeń, nienawiści i zabobonów. Wein i Wrightson wyraźnie się temu sprzeciwiają, a Swamp Thing jest skuteczną bronią w ich rękach. Nie można przy tym natychmiast ustawiać tego komiksu w jednym rzędzie z najambitniejszymi pozycjami komiksowymi, lecz nie da się ukryć, że twórcom przyświecają wyższe cele. Niestety wątki Konklawy i Cable’a są całkowicie pominięte, co staje się już nieco irytujące.

Zakończenie sugeruje nagłą woltę w historii Swamp Thinga, gdyż gdzieś w USA okazuje się, że Alec Holland i jego żona żyją. Jak? To opowieść na następne spotkanie z bagnistym stworem.


Swamp Thing #6 – październik  1973
Mechaniczny Horror
Scenariusz: Len Wein
Rysunki: Berni Wrightson

I w końcu się doczekałem, Konklawa zaczyna brać czynny udział w wydarzeniach serii. Ten komiks to jednak w połowie spełnienie pokładanych w nim nadziei, a w połowie srogi zawód.

W poprzednim nrze, na jego końcu zobaczyliśmy zaskakującą scenę pojawienia się Aleca Hollanda i jego żony, którzy byli całkiem poza rodzinnymi konotacjami ze Swamp Thingiem. Z nimi związany jest główny wątek szóstego spotkania z bagiennym stworem. Nie zabraknie też Matta Cable’a i Abigail, a na dodatek dostajemy gratis ekscentrycznego wynalazcę.

Fabuła nie należy do skomplikowanych, wręcz aż zanadto razi uproszczeniami, które spodziewałbym się raczej znaleźć w komiksie o Ant-Manie aniżeli tutaj, lecz nikt nie jest doskonały. Na początek rozwiane zostają wszelkie nadzieje na tajemniczy i zaskakujący motyw drugiego Aleca. Szybko okazuje się, że są to roboty, jakich dziesiątki stworzył wspomniany wynalazca, którego naiwna ufność wobec innych istot wpędza w niechybne kłopoty. Przez przypadek trafia tam Swamp Thing. Trafia tam też Cable, którzy dziwnym zbiegiem okoliczności zostaje przydzielony do zbadania sprawy mechanicznych ludzi. Interesuje się nimi również Konklawa, która akurat teraz postanawia przejąć zdolności wynalazcy. Jakby nie mogła zaczekać, aż policja się oddali tylko narażać swoich ludzi na niepotrzebną walkę. Oprócz żołnierzy tajemna organizacja wysyła robota (z okładki), który będzie wyzwaniem dla Swampy’ego.

To, co rozczarowuje to fakt, że drudzy Hollandowie znajdują szybkie i miałkie wyjaśnienie. To, co – mimo wszystko – pobudza do nie odstawiania serii w kąt to rozwinięcie wątku Konklawy, która dodatkowo porywa Matta i Abby. Czyli trochę się dzieje. Po tym numerze liczę na teorie spiskowe i daleko sięgające macki Konklawy.


Swamp Thing #7  – grudzień 1973
Noc nietoperza

Swamp Thing w poszukiwaniu Konklawy zawędrował do Gotham City, a tam, jak wiadomo, na przestępców i stworów czyha Batman. Nasz bagienny pan zetknie się więc z superbohaterem w pelerynie i… znokautuje go jednym ciosem. Mimo to Batmana w tym numerze jest dużo, gdyż sporo biega po mieście i scenarzysta nie daruje nam kilku scen akcji z Nietoperzem w roli głównej.

Nic to, i tak czekamy na Konklawę. Okazuje się ona jednoosobowym projektem, który podczas spotkania z naszym bohaterem wypada przez okno. I tyle. Całkowity zawód. Doskonały pomysł wyrzucony na śmieci, świetnie zapowiadający się wątek całkowicie niewykorzystany, wielki potencjał, który zmarnowano w momencie, gdy zaczął się rozkręcać.

Jest to zdecydowanie najgorszy nr Swamp Thinga do tej pory. Teraz z długofalowych pozostał jedynie wątek pościgu Cable’a za Swamp Thingiem. Cóż, oby nie zakończył się nijakim potknięciem.


Swamp Thing #8 – luty 1974
Czający się w Tunelu 13!
Scenariusz: Len Wein (i wszystkich nrów do końca)
Rysunki: Berni Wrightson (do momentu aż będzie napisane, że już go nie ma)

Po beznadziejnie słabym rozwiązaniu wątku Konklawy, poczułem się nie tylko rozczarowany, lecz i opuszczony. Nie miałem już wielkiej ochoty nadal pozostawać przy przygodach Swampy’ego. Jego największa siła fabularna rozpadła się i zapewne przyjdzie zamienić się serii na pojedyncze przygody, w który bohater będzie spotykał się z kolejnymi dziwadłami. Nawet wylatuje z głowy na tę chwilę wątek z Mattem Cable’m.

Pierwszy po-Konklawowy nr nie zapowiada niczego szczególnego, a wręcz wzmaga zły smak wywołany nrem poprzednim. Nic to, że mamy silne nawiązania do Samotnika z Providence i świetne rysunki. Oprócz jednego kadru, w komiksie nie ma zupełnie mocy. Otrzymujemy właśnie jednorazową przygodę pana z bagien.

Alec trafia tu do zapomnianego przez świat miasteczka, gdzie wszyscy traktują go nadzwyczaj dobrze. Nie obyło się bez nieporozumień, lecz to tylko stan chwilowy. Aby odpłacić swoim dobroczyńcom Holland postanawia pomóc im w poszukiwaniu zagubionego chłopca, który wybiegł gdzieś w nocy i nie wraca. Trafia do tunelu 13. A tam czyha…

…istota Cthulhu-podobna, której przebłyski przewijają się przez komiks do momentu spotkania z nią. A moment spotkania jest faktycznie momentem robiącym wrażenie. Cała reszta już nie. Początek to pretekst do spotkania, potem mamy monolog stwora, który ma być wielkim bóstwem, ale jedyne co z siebie wydaje to mamrotanie wariata, który uważa się za niezniszczalną istotę (ok. 2 strony gadaniny: patrz na mnie, jaki to ja jestem potężny! – Nie robią te słowa wielkiego wrażenia.), następnie mamy pojedynek: wielkie bóstwo dostaje dechą w głowę (czy miejsce, gdzie zwykle się ma głowę) i koniec.

Czyli jest słabo.

  
Swamp Thing #9 – kwiecień 1974
Istota z nieznanego! (własc. Stalker From Beyond!)

Jak wyżej. Tyle, że do czegoś to prowadzi. Tym razem mamy silny wydźwięk antyksenofobiczny, dostarczony dzięki zagubionemu kosmicie i żądnym krwi Ziemianom, których nie opuszcza fanatyzm i uprzedzenia. Jest też Matt Cable, który uświadamia sobie, że jego stosunek do Swamp Thinga może być nie do końca sprawiedliwy.

Ogólnie nr jest niezły, choć wpasowuje się w schemat jednorazowych spotkań z różnymi stworami. Stoi jednak na o wiele wyższym poziomie niż poprzednik i nawiązuje do ogólnej fabuły serii. Oby była to tendencja zwyżkowa.


Swamp Thing #10 – czerwiec 1974
Człowiek, który nie może umrzeć!

Ale nie, znów tendencja zniżkowa. Pierwsza połowa to opowieść o zlikwidowanej wiosce, w której źle traktowano niewolników. Duchy tychże dalej krążą ponoć w okolicy. Potem akcja przenosi się na spotkanie z Arcane’m, czyli magiem/naukowcem z drugiego nru. Pojawia się on wraz ze swymi nie-ludźmi i w zdeformowanej formie postanawia zabić Swamp Thinga. Wcześniej przepłynął ocean, więc zdecydowanie nie brak mu motywacji. Druga połowa komiksu to pojedynek między adwersarzami zakończony pojawieniem się duchów niewolników.

Jest bardzo słabo, bez polotu, a i rysunki gorsze niż zwykle.


Swamp Thing #11 – sierpień 1974
Władcze robaki!
Od tego nru rysownikiem jest Nestor Redondo.

Zmiana rysownika wychodzi serii chyba na dobre, bo fabuła nieco się podnosi. Wein widać odświeżony został nowym współpracownikiem. Mimo że główny wątek fabularny (robale, które chcą zjeść ludzi, szalony naukowiec, który myśli, że je kontroluje) jest miałki, to w końcu komiks styka ze sobą Aleca i Matta w bezpośredni sposób i bez uprzedzeń ze strony policjanta. W dodatku pojawia się nowa postać, postanawiająca zniszczyć naszego bohatera. Oby tym razem Len wytrzymał ciężar rozpoczętych wątków.

A minus za wygląd robaków, zaprawdę śmieszne stworki.


Swamp Thing #12 – październik
Człowiek wieczności!

Tym razem Swampy będzie skakał w czasie i spotykał wszędzie tego samego pana, który co raz to ginie z powodu ingerencji (niezamierzonej) naszego bohatera. Mimo że nie jest to nic wielkiego, napisane jest przyzwoicie i czyta się z wielką przyjemnością. Dodatkowym plusem są przebłyski fabuły, w której Cable szykuje ekipę mającą za zadanie w końcu stanąć z bagienną istotą oko w oko na dłużej.

 Swamp Thing #13 – grudzień 1974
Konspiracja Lewiatan!

I udaje się, gdy Swampy jest zajęty walką z bagiennymi mutantami (czuje, że może udzieli mu to wskazówki, jak wrócić do ludzkiej formy), Matt Cable i jego koledzy znajdują tytułowego bohatera. Już w tajnych bazach wojska Swamp Thing jest przetrzymywany i po serii eksperymentów ma zostać usunięty. Nie obywa się bez wypadków i śmierci, tym bardziej, że Cable w końcu dowiaduje się, kim jest Swamp Thing i za wszelką cenę postara się mu pomóc.

Ta historia zakańcza główny wątek pościgu Matta za Aleciem. Na niej też swoją przygodę z bagiennym stworem kończy Len Wein, który tym samym zamyka drugi i zarazem ostatni z długich wątków, jakie rozpoczął w serii. Ten nr wychodzi mu zdecydowanie lepiej niż Noc nietoperza, wszystko jest na swoim miejscu, a razić może jedynie zbytnie rozgadanie się Swampy’ego, ale i to można przełknąć. Nie brak też uproszczeń fabularnych, lecz przecież musiano wszystko upchnąć na 22 stronach komiksu, więc nie da się inaczej. Trzeba przyznać, że po odejściu Wrightsona, seria zaczęła na nowo zyskiwać w moich oczach i nabierała impetu. Nie chcę przy tym krytykować Wrightsona, rysownik z niego doskonały. Z jednej strony więc nieco żal, że Wein już nic tu nie napisze, gdyż wszystko na nowo zmierzało w dobrym kierunku, z drugiej oczekiwanie na pomysły nowego scenarzysty jest powodem sięgnięcia po więcej. Po Weinie serię poprowadzi David Michelinie. Nazwisko znane niejednemu miłośnikowi komiksu.

Avalon Pulse #182

Avalon Pulse kolejny, a w nim moje słowa o:

Amazing Spider-Man #654
Black Panther: The Man Without Fear #515
Heroes For Hire Vol. 3 #3
Invaders Now! #5
New Avengers Vol. 2 #9
Onslaught Unleashed #1  
Osborn #3
Wolverine Vol. 4 #5.1

Link:   http://www.marvelcomics.pl/index.php?cmd=showPub&pub=756

Mój pseudonim: Mr. M.

Jest to dobry tydzień w Marvelu. Przede wszystkim New Avengers w końcu mają dobrze napisany nr, który sprawia, że z serii mało wyczekiwanej stała się ona silnie antycypowana. Numer 2 to Heroes For Hire, którzy z nru na nr wypadają coraz lepiej. Obecnie na uwagę zasługują bardzo dobre prowadzenia Moon Knighta i Paladina. Osborn jest mocną miniserią, która nie schodzi poniżej swego, dość wysokiego poziomu. Invaders Now! kończą przygodę związaną ze Złotym Wiekiem fajerwerkiem, a Amazing Spider-Man konkluduje walkę ze Spider-Slayerem i Scorpionem oraz wprowadza nowe, poważne kłopoty w życie Petera, wciąż kontynuując wątek Sinister Six. Za dużo już piszę, po szczegóły klikać w link powyżej. 

Hellstorm: Son of Satan #1-5 - Marvel (imprint MAX)

Kontynuacja przenosin z poprzedniego bloga. Tym razem cała mini o Hellstormie z imprintu Marvela MAX.

Syn Szatana, znany jest także jako Hellstorm lub Daimon Hellstorm. Zadebiutował w październiku 1973 roku w komiksie Ghost Rider #1, po czym pojawił się w serii Marvel Spotlight #12-24 od 1973 do 1975 roku. Następnie jeszcze otrzymał dwie krótkie serie: Son of Satan oraz Hellstrom: Prince of Lies, pierwsza była autorstwa Johna Warnera, a druga, częściowo, Warrena Ellisa. Pomimo swojej szatańskiej natury stał się obrońcą ludzkości i częścią takich drużyn jak Defenders. Więcej na jego temat i na temat jego kariery w Ziemi-616 pojawi się w miarę upływu czasu, natomiast teraz nastąpi wyjaśnienie czym jest imprint Marvela MAX.

MAX jest uniwersum Marvela dla dorosłych, które wystartowało w 2001 roku, w tym imprincie można używać przemocy i scen, które są niedopuszczalne w normalnym uniwersum. Nic więc dziwnego, że tutaj długo żyje choćby seria o Punisherze, który z krwawymi scenami jest za pan brat. Wcześniej Marvel posiadał imprint Epic Comics (lata ’80), który działał na podobnej zasadzie co MAX, oprócz tego wczesne lata 90. zawierały sporo tematów dla dorosłych (o czym wspomniałem przy okazji pierwszych nrów Spawna) w normalnym uniwersum.

A teraz coś z zupełnie tej samej beczki.

Hellstrom: Son of Satan #1 – grudzień 2006
Równonoc cz. 1

Scenariusz: Alexander Irvine
Rysunki: Russ Braun
Wykończenia: Klaus Janson
Kolory: Giulia Brusco
Okładka: Arthur Suydam
Specjalne podziękowania: Javier Saltares


Oto sam Syn Szatana pojawia się przed czytelnikiem komiksów. Co prawda wyglada raczej jak nieco zmęczony życiem człowiek, lecz pod tym pozorem skrywa potężną moc. Przedstawi ją Alexander Irvine, który przyznaje, że historia ta kołatała się w jego głowie od długiego już czasu. Postanowił on przedstawić nie jeden, a kilka wątków na przestrzeni tej miniserii, co jest krokiem ze wszech miar chwalebnym. Pierwszym z nich jest wątek samego Daimona Hellstorma, a dokładniej jego relacje z ojcem. Każdy syn nie chce zawieść nadziei ojca, każdy syn chce stać się lepszy niż ojciec. Czego jednak chce ojciec Syna Szatana? Jak w ogóle można przebić jego dokonania? Czy w ogóle warto? Daimon obierać ma więc tutaj inną drogę, drogę, którą posiada przed sobą dzięki temu, że w jego żyłach płynie także ludzka krew. Próbuje on utrzymać przy tym resztki normalności w całkiem demonicznym świecie bólu i cierpienia. Bólu do którego dąży część jego samego jestestwa.

Niestety nie wszystko co tak ładnie brzmi w teorii wychodzi w praktyce. W pierwszej części mało widać jakichkolwiek relacji między Daimonem a jego ojcem, z drugiej strony, jest to dopiero początek a ojciec pojawi się w pełnej krasie później. Jego wewnętrzny konflikt pojawia się, jednak póki co nie jest niczym nadzwyczajnym. Ani oryginalnym. Hellstrom na razie głównie zastanawia się czy i jaki związek z ostatnimi wydarzeniami ma Szatan.

A dzieje się całkiem sporo. Kolejnym wątkiem, jaki chciał zawrzeć Irvine w komiksie jest przedstawienie i przerobienie klasycznej historii miłości Izys do Ozyrysa. Tak więc dawno temu Izys i Ozyrys się kochali, potem kochankowie zniknęli z powierzchni Ziemi, ich miłość jednak przetrwała. Izys wróciła jednak do świata, a wraz z nią ma pojawić się niedługo Ozyrys. Zbliża się bowiem równonoc. Co to oznacza dla wszystkich? Jeszcze nie wiadomo.

Historia zastaje nas w Nowym Orleanie zaraz po wielkim sztormie, który nieźle przetrzebił miasto. Ciemne kolory, stalowoszare niebo, pałętające się wokół demony-kanibale, piękna kobieta, z błyskawicznie rosnącym synem, który zmienia się w sokoła. Miejsce bez wątpienia nastrojowe i za jego nakreślenie należą się pochwały autorom komiksu. Tutaj właśnie senne wizje Daimona mają swoje źródło. Spotyka on już na początku podróży lekarza, który był światkiem narodzin dziecka Izys.

Komiks buduje mroczny, horrorowy nastrój, któremu sprzyjają sceny zjadania ludzi przez demony czy brutalne metody pozyskiwania informacji przez Daimona. Choć jego brutalność jest skierowana do demonów, więc nie ma wielkiej mocy wstrząsającej. Do tego dochodzi nieco kryminalny motyw szukania tajemniczej kobiety przez lekarza, którego napotkał Hellstorm. Jak scenarzysta przyznaje starał się umieścić tu elementy nawiązujące do gatunku noir. Niestety zbyt szybko zostają nam odkryte karty, wątek kryminalno-podobny staje się wyjaśniony niemal po chwili. Daimon szybko dowiaduje się kim jest tajemnicza kobieta, potem już tylko zostaje nam flashback opowiadający o Izys, a którego narratorem jest Syn Szatana. Sam bym preferował gdyby cały pierwszy numer, może nawet dwa przedstawiały demoniczny kryminał, tym bardziej, że demony udające policjantów i zwykłych ludzi oraz atmosfera zniszczonego Nowego Orleanu sprzyjają takiej fabule.

Jednak pierwszy nr w okolicach połowy staje się beznamiętnym streszczeniem historii Izys i Ozyrysa. Zamykające go sceny dają jednak nadzieję na ciekawy zwrot akcji. Jest tu bowiem sporo potencjału, mamy też dwie strony konfliktu i stojącego między nimi bohatera, który zapewne niedługo będzie musiał opowiedzieć się po jednej ze stron. Mimo to komiks jest za mało intensywny, nie trzymający w napięciu tak, jakby mógł i jak powinien.

Nie do końca pasują mi tutaj również rysunki. Nie żeby były złe, postaci, miejsca, wszystko jest przedstawione ładnie i realistycznie, jednak do tego typu historii za stosowniejszą uznałbym grafikę bardziej surrealistyczną lub przynajmniej zerwałbym z tak typowym i niezbyt przemyślanym wizerunkiem demonów.
Nie chcę przy tym całym narzekaniu stwierdzić, iż komiks jest bardzo zły, gdyż nie jest. Zaczyna całkiem interesujący wątek, być może po tym, odrobinę wypranym z emocji wstępie, miniseria potoczy się pełnym napięcia tokiem akcji, który skutecznie połączy noir, horror i egipską mitologię w zapadającą w pamięć całość.

Poniżej trzy wcielenia Daimona Hellstorma – ostatnie jest obecnym w omawianej miniserii.
Hellstorm: Son of Satan #2 – styczeń 2007
Równonoc cz. 2

Scenariusz: Alexander Irvine
Rysunki: Russ Braun
Wykończenia: Klaus Janson
Kolory: Giulia Brusco
Okładka: Arthur Suydam
Specjalne podziękowania: Javier Saltares

Odliczanie do równonocy trwa dalej. Izys i jej syn Horus szykują się do zmartwychwstania Ozyrysa. Daimon Hellstorm wciąż nie wie, po której stronie się opowiedzieć, jeśli w ogóle po jakiejś. Uaktywnia się również sam Szatan, bezpośrednio kontaktując się ze swym synem. Pionki zostały ustawione, czas na akcję.

Tym razem wątek kryminalny przenosi się na wyższe poziomy, wiemy już kto ma zmartwychwstać, wiemy, że roi się tu od demonów, więc teraz musimy dowiedzieć się właściwie jednego, czego chce Szatan? Prowadzi on tajemniczą grę ze swym synem i Izys. Nikt nie wie czy naprawdę chce on powrotu Ozyrysa do życia czy też śmierci tych, którzy tego pragną. Władca Piekieł skutecznie wzbudza we wszystkich wątpliwości. Pod koniec komiksu Daimon wysnuje własną hipotezę co, do zachowania ojca, jednak większość wątków pozostanie nadal nierozwikłana.

Syn Szatana spotka się też z Izys i Horusem, spotkanie przebiegnie w atmosferze pełnej wzajemnych podejrzeń. Każdy ma swoje sekrety, każdy chce aby jego strona miała przewagę, każdy ma jakieś asy w rękawie. Czyli jest tajemniczo, tak jak być powinno. Wydaje się, że Daimon całkiem nieźle wszystko rozgrywa, lecz jego tatuś sprawuje nad wszystkim pieczę. Wynik starcia więc jest wciąż niepewny. Tym bardziej, że nie wiadomo do końca, o co właściwie walka się toczy.

Ogólnie więc, komiks jest zdecydowanie lepszy od poprzedniego nru. Trzyma w napięciu, ma kilka dobrych scen. Nie jest to nic oszałamiającego i poruszającego, lecz intryga jest sprawnie skonstruowana, przez co całość czyta się z niekłamanym zaciekawieniem. Jest też kilka niezłych pomysłów, zawsze jak na komórkę Daimona dzwoni jego tatuś, rozbrzmiewa inny dzwonek, z jakiejś klasycznego utworu, jak na przykład słynnego „Sympathy for the Devil” Rolling Stones, bodaj chyba najsłynniejszego ich utworu. Utwory spełniają również rolę ironicznego komentarza relacji Szatan-Daimon. Sam Szatan natomiast, mimo że jeszcze nie pokazany w pełni kojarzył mi się z filmem Harry Angel i obecną w nim kreacją Roberta De Niro. Ciekawym pomysłem jest również zrównanie religii, tzn. Ozyrys, Adonis, Chrystus, Tammuz – wszyscy są potraktowani na równych prawach, jako równorzędni bogowie. Na koniec jeszcze trzeba dodać, iż pozbawiono Hellstorma jego znaku rozpoznawczego, czyli pentagramu na piersi. Zamiast tego posiada tatuaż na plecach, kojarzący się bardziej z yakuzą niż piekłem, który błyszczy w momencie używania mocy przez Daimona. Pozbawienie go znamienia pentagramu z jednej strony trochę urealnia tę postać, z drugiej co złego jest w pentagramie, a co jest lepsze w tatuażu na plecach? Chyba tylko to, że tatuaż może przedstawiać konkretną scenę, łączącą się z postacią Daimona, na moje oko to przyozdobiony jest on sceną wygnania z raju.

Konkludując powtórzę, iż jest to dobry, trzymający w napięciu komiks, który nie razi większymi wadami. Atmosfera i intryga stoją na przyzwoitym poziomie, prezentując pozycję, którą miłośnicy szatańsko-mitologicznych fabuł powinni polubić.



Hellstorm: Son of Satan #3 – luty 2007
Równonoc cz. 3

Scenariusz: Alexander Irvine
Rysunki: Russ Braun
Wykończenia: Klaus Janson
Kolory: Giulia Brusco
Okładka: Arthur Suydam
Specjalne podziękowania dla: Javiera Saltaresa

Trzecią część mitologiczno-satanistycznej przygody rozpoczynamy dokładnie w tym samym miejscu, w którym rozstaliśmy się z Daimonem poprzednio. Zmierza on do domu na odludziu po penisa Ozyrysa. Szybko się jednak okazuje, że dom może stoi i na odludziu, ale demonów w okolicy nie brak. Początkowo trochę ten zwrot akcji wygląda na sztuczne przedłużanie całej serii, że zamiast dojść do szukanego narządu i wkroczyć w następną część intryg, twórcy szykują nam kolejne starcie z demonami i dodatkowe rozwleczenie historii.

I poniekąd tak jest. Cały numer nie dodaje praktycznie nic do głównego wątku, choć może okaże się, że to, co tu się dzieje jakoś znacząco na niego wpływa. Rozwija on trochę postać Daimona i, mniej, jego ojca. Jeśli chodzi o całość intrygi to właściwie podane nam są jedynie większe wątpliwości, co do zamiarów Szatana. Hellstorm już kompletnie nie wie, czy schodząc w zaświaty, odwala za ojca brudną robotę, czy pomaga Izys, czy robi coś zupełnie innego. Zamiary Szatana są niejasne. Gdy dzwoni do syna ostrzegając go przed działaniem jednej z postaci, zaraz okazuje się, że wiedział, że jego ostrzeżenie wywoła w Daimonie takie, a nie inne zachowanie. Trochę unikam podawania dużej ilości faktów, żeby nie psuć odkrywania tego komiksu innym.

A, mimo wszystko, jest co odkrywać. Może główny wątek nie rusza wielce do przodu (ale na pewno ruszy, wszak tylko 2 nry do końca), za to podróż po zaświatach robi bardzo dobre wrażenie. Połączenie różnych mitologii (w tym katolickiej) ze światem komiksowym wychodzi, o dziwo, bez zgrzytów i wszystko zgrabnie się zwiera w spójną wizję. Dodatkowo, mimo realistycznych rysunków, pojawia się lekkie uczucie nierealności i odrobinka surrealizmu (skojarzyło mi się z przesymbolizowanymi filmami Jodorowsky’ego – nie żeby komiks był do nich podobny, ale tak mi krążą myśli). Szczególne wrażenie robią nagłe zmiany scenerii, które w połączeniu z tłem i niecodziennymi postaciami na tym tle robią wrażenie nieco nie z tego świata. Za to należy się rysownikowi duża pochwała.

Fabularnie jednak, ten nr, to nr przejścia. Dwa pierwsze wprowadziły nas w historię, trzeci stanowi punkt przejścia, gdzie wszystkie światy są obecne a Daimon musi podjąć ważną decyzję. Trochę zawodzi pokazanie relacji ojciec-syn, która tak miała być obecna w komiksie, wg słów scenarzysty. Pod tym względem historia ślizga się po powierzchni problemu, pozostawiając spory niedosyt. Spodziewać się jednak można, że dwa ostatnie nry przedstawią przynajmniej szybszą akcję i pokażą finał historii bez rozmieniania jej na drobne.

Podsumowując, jest to niewątpliwie dobry numer, dobrej serii. Trochę rozczarowuje fabułą, odkupuje jednak swe winy atmosferą i podniesieniem niepewności, co do działań Szatana. Miniseria trzyma nadal swój poziom, i mimo że pewnie nie stanie się w ciągu dwóch ostatnich nrów klasyką komiksu, to napięcie i niepewność jakie towarzyszą obcowaniu z tą pozycją są całkiem przyzwoite i ładnie zaprezentowane. Przyjemna lektura na wieczór.




Hellstorm: Son of Satan #4 i 5 – marzec i kwiecieć 2007
Równonoc cz. 4. i 5.

Scenariusz: Alexander Irvine
Rysunki: Russ Braun
Wykończenia: Klaus Janson
Kolory: Giulia Brusco
Okładka: Arthur Suydam
Specjalne podziękowania dla: Javiera Saltaresa

Na koniec przedstawię dwa ostatnie nry miniserii o Synu Szatana. Jak pisałem wcześniej, z powodu małej ilości czasu wszystko pojawia się w formie skróconej.

W 4. nrze Daimona zastajemy, gdy wspomina przez chwilę swoje dawne czasy, spuściznę, która jest kłamstwem, lecz której chce być wierny. Zaraz potem wypluwa go Lewiatan, po uprzednim połknięciu bohatera nr wcześniej. Spadając trafia do miejsca, gdzie spoczywa Ozyrys. I teraz wszystko się wyjaśni.
Daimon rozpoczyna proces przyszywania ostatniej części ciała Ozyrysa do reszty, co spowoduje jego zmartwychwstanie. Izys i Horus przeczuwają, że coś jest nie tak i zmierzają w kierunku Hellstorma, tymczasem Szatan również nie zamierza przyglądać się wszystkiemu bezczynnie, choć ma wrażenie, że wszystko przebiega po jego myśli. Jednak…

SPOILERY!!

…Hellstorm zabija zmartwychwstałego Ozyrysa. Izys i Horus atakują, Szatan atakuje, pojawia się Lewiatan, pojawiają się potworne skorpiony, które nasyła Izys, a które są największą wadą komiksu. Nie powiem dlaczego Ozyrys ginie, nie powiem, jak się wyjaśnią sprawy i co się stanie z naszymi graczami, lecz powiem, że wszystko prezentuje się dobrze, choć razi zbytnim uproszczeniem spraw.

I PO SPOILERACH.

Tak naprawdę nie czułem wielkości historii, nie czułem skomplikowania relacji między Daimonem, a jego ojcem. Brakowało mi bardziej kryminalnego dojścia do historii, szczególnie w 1. i 4. nrze, gdzie wyjaśnienie się zagadek następuje niemal samoistnie i nie wzbudza żadnego napięcia. Ostatni nr od połowy staje się tylko narracją Daimona, który wyjaśnia wszystkim co i jak, w razie, jakby czytelnik nie domyślił się sam. Szkoda, że historia z tak wielkim potencjałem jest zaledwie dobra. Mimo wszystko, każdy fan Hellstorma i opowieści szatańsko-mitologicznych powinien sięgnąć po tę historię, gdyż prezentuje temat, który nie jest nader często eksploatowany w komiksach.